Przylądek Horn to od wieków miejsce, w które zapuszczają się nieliczni, najbardziej doświadczeni kapitanowie i najdzielniejsze załogi. Nie ma na świecie wód bardziej nieprzyjaznych żeglarzom, które jednak trzeba przemierzać – dawniej z powodów ekonomicznych, a dziś – by udowodnić swoją wartość jako wilka morskiego.
Wysunięty najdalej na południe kawałek Ameryki oddziela dwa oceany, Spokojny i Atlantycki, jest też granicą między kontynentem amerykańskim i Antarktydą. Jako pierwsi opłynęli go holenderscy żeglarze w 1616 roku na statku „Hoorn” – stąd wzięła się późniejsza nazwa przylądka. Ekspedycję zlecono im ze względów ekonomicznych – cały czas szukano szybszej drogi z Europy do Azji, niż opływanie Afryki. Trzeba pamiętać, że Kanału Panamskiego jeszcze wówczas nie było. Wyprawa Holendrów przeszła gładko, co zachęciło innych armatorów do posyłania swoich statków przez Cieśninę Drake’a. Lecz przylądek Horn szybko pokazał swoje prawdziwe oblicze. Średnio 27 dni w miesiącu niebo skrywają tam gęste chmury. Sztormowe wiatry wieją równie często jak te poniżej 10 stopni w skali Beauforta. Bardzo często zdarzają się też huragany. Fale sięgają 25 metrów i potrafią wywrócić jednostkę do góry dnem. Setki statków wypełnionych towarem i tysiące marynarzy spoczęły na dnie nieprzyjaznego morza. Niemniej jednak niebezpiecznych wypraw nie zaniechano, ponieważ mimo wszystko bardziej opłacało się ryzykować życie kilkudziesięciu osób podczas jednej podróży, niż transportować towary dłuższą drogą – konkurencja na tym polu była niezwykle ostra i kto nie szedł na całość, przestawał się liczyć w wyścigu o fortunę płynącą z zamorskiego handlu. Dlaczego sami marynarze decydowali się na tak niebezpieczne wyprawy? Nie zawsze pokusą były pieniądze – w tamtych czasach płacono wręcz głodowe stawki za służbę na żaglowcu, choć za szybki „przelot” zarówno kapitan, jak i załoga, otrzymywali premię. Często ochotnicy zaciągali się na rejsy z żądzy przygód. Kiedy huragany, deszcze, ciągły strach o własne życie i choroba morska uświadamiały im, na jakie przygody naprawdę się połasili, trzeba ich było siłą zatrzymywać na statku i pilnować, aby nie uciekli w pierwszym napotkanym porcie.
Dziś nikogo nie trzeba zmuszać, by chciał na własnej skórze poznać trudy żeglugi przez Cieśninę Drake’a. Opłynięcie przylądka Horn stało się przywilejem nielicznych – najlepszych, najbardziej doświadczonych, najpopularniejszych kapitanów, z ogromną wiedzą i żeglarskim instynktem, który pozwoli im przewidzieć kaprysy pogody i sprawnie dowodzić spanikowaną nieraz załogą. Choć współcześnie mamy o wiele lepsze środki bezpieczeństwa i więcej szans na wyjście cało z każdej opresji dzięki łączności elektronicznej, nowoczesnym sprzętom ratowniczym itd., morze wokół przylądka Horn nadal co jakiś czas przypomina o swojej potędze i zabiera życie jakiegoś żeglarza lub pochłania jakiś statek. Po stronie ludzi zmieniło się wiele, ale morze na północ od Antarktydy to niezmienione od wieków królestwo natury – tam trzeba po prostu pochylić przed nią czoło i liczyć na łaskawość morza i pomyślny wiatr.